Tęsknię za ludźmi - rozmowa z Grażyną Barszczewską
Grażyna Barszczewska, aktorka teatralna, filmowa, radiowa, telewizyjna, kabaretowa, reżyserka teatralna i piosenkarka. Zadebiutowała tuż po ukończeniu nauki w szkole teatralnej na deskach Teatru Ludowego w Krakowie. Później przeniosła sie do Warszawy, gdzie w latach 1972-1983 występowała na scenie Teatru Ateneum. Od 1983 należy do zespołu Teatru Polskiego w Warszawie. Przez króki czas występowała także w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Współpracowała z kabaretem Dudek Edwarda Dziewońskiego.
Grażynę
Barszczewską miałam przyjemność poznać w 2017 roku po premierze spektaklu
„Marlena-ostatni koncert” w Teatrze Polskim w Warszawie. W recenzji, którą
wówczas napisałam dla portalu nascenie.info wyraziłam żal, że ten wspaniały spektakl nie powstał w Krakowie. Nieco prorocze
to były słowa, bowiem nieco później, w 2021 roku, przedstawienie to, na zaproszenie Teatru Stu,
zostało zaprezentowane w Krakowie, gdzie - pomimo szalejącej wówczas pandemii - wzbudziło duże zainteresowanie publiczności i
odniosło wielki sukces. „Marlena” ma w sobie z resztą niezwykle istotny
krakowski pierwiastek - reżyserem spektaklu jest krakowianin Józef Opalski, a
tytułową postać kreuje aktorka, którą z naszym miastem wiele łączy.
Naszą
rozmowę, à rebours, rozpoczyna Grażyna Barszczewska, pytając mnie, czy jestem…
krakowianką. Moja twierdząca odpowiedź staje się pretekstem do refleksji Artystki
na temat Krakowa.
Grażyna Barszczewska: Jak się tu wpada nie za często, to
widać różnicę między Warszawą a Krakowem. Patrzę z rozrzewnieniem na te stare
mury, stare kamienice, stare podwórka, których Warszawa już od dawna nie ma.
Wzrusza mnie ciągłość, która pachnie klimatem Boya i Zielonego Balonika. Z
urodzenia jestem warszawianką, ale w Krakowie spędziłam sześć lat, cudownych,
ważnych i owocnych. Mam do tego miasta duży sentyment, choć zaznaczam, że nie
jestem osobą łatwo ulegającą sentymentom (śmiech).
Ana Gran: Tym razem
odwiedziła Pani Kraków jako Marlena Dietrich. Czy w kreowanej postaci odnalazła
Pani własne cechy jako artystki, czy też tworzyła Pani tę postać z wyobraźni,
wbrew własnej osobowości?
Grażyna Barszczewska: Właściwie jedyne, co mnie łączy z Marleną to
zawód, który ona uprawiała, a ja wciąż wykonuję. Co jeszcze ?...hm... Marlena
posiadała niezwykle rozdmuchane ego. Czy moje też jest wybujałe? To już
musiałaby Pani zapytać kogoś z moich bliskich (śmiech). Jednak na pewno daleki
jest mi wzorzec, według którego budowała swoją karierę, swój mit Dietrich - nie zważając na to, jaką robiła
krzywdę innym, a zwłaszcza bliskim... i nie chcę wchodzić tu w zbyt drastyczne
szczegóły z jej życia prywatnego... Kariera była dla niej najważniejsza i
przesłaniała wszystko inne. Nie chcę
przez to powiedzieć, że dla mnie tak zwana kariera, zawód, nie jest bardzo ważny - bo jest ! - ale żaden
życiowy sukces nie może być okupiony
dramatem najbliższych.
Ana Gran: Ale lubi Pani grać
Marlenę?
Grażyna Barszczewska: Lubię, nawet bardzo! I bardzo lubię grać to
przedstawienie! Chociaż samej Marleny
prywatnie nie lubię! (śmiech). Ale wie Pani, nikt z nas nie jest, jak to się
mówi, czarny ani biały. Marlena miała
też dobre cechy, które podczas pracy nad rolą starałam się wyłapać i
wykorzystać w spektaklu. Zawsze zresztą grając postać negatywną, szukam jej
jasnych, czy wręcz pięknych stron.
Ana Gran: Podobnie jak
Marlena, gra Pani na scenie i w filmie. Co jest Pani bliższe?
Grażyna Barszczewska: W moim życiu w miarę po równo przeplatają się
role teatralne, telewizyjne czy filmowe.
Mam to szczęście, że nie jestem zmuszona przyjmować ról, które mnie nie
interesują. Ale na ten luksus całe swoje zawodowe życie ciężko pracowałam i nadal
pracuję. Kiedy przyjmuję jakąś rolę, to
daję z siebie wszystko i wciąż sprawia mi to ogromną radość ! W filmie
korzystamy z tego czego nauczyliśmy się w teatrze, choć wykorzystujemy inne
środki wyrazu. To nieco inny rodzaj
pracy. Brak chronologii w realizacji zapisu filmowego, wzbudzenie diametralnie
różnych emocji na hasło "kamera", itd. W teatrze szlifujemy warsztat,
wzbogacamy naszą wyobraźnię, nasze aktorskie możliwości. Ale ani w teatrze, ani
w filmie nie ma żadnej recepty na to, jak dobrze zagrać. Sporo podpowiada mi
moja intuicja. Należę do tego rodzaju aktorów, którzy muszą „wejść w skórę” postaci. Najpierw ją
dokładnie przeanalizować, zrozumieć, a
potem "dorabiać" jej sposób mówienia, chodzenia, reagowania,
wykreować jej stronę fizyczną... Jaką ma na przykład twarz- łagodną czy ostrą ?
Usta - takie, jak moje prywatne, czy inne ?
Ciągle mnie to kręci ! ( śmiech)
Ana Gran: Filmowej
publiczności weszła Pani w pamięć rolą Niny Ponimirskiej w filmie „Kariera
Nikodema Dyzmy”. Jak odbiera Pani film sprzed lat w kategoriach współczesnych?
Grażyna Barszczewska: Sukces tego filmu możliwy był dzięki wielu
elementom: genialnemu tekstowi powieści Dołęgi - Mostowicza, świetnemu scenariuszowi, reżyserii, zdjęciom, scenografii
i całej zgranej i świetnie pracującej machinie filmowej.
Ana Gran: No i dzięki
fenomenalnej obsadzie!
Grażyna Barszczewska: No tak, fantastyczne role, przede wszystkim
Romka Wilhelmiego, a także Wojtka Pokory, Lolka Pietraszaka i całej obsady,
łącznie z najmniejszymi epizodami. Ale przede wszystkim temat był i jest
uniwersalny. Każda epoka ma przecież takich swoich Dyzmów! Rola Niny przyniosła
mi dużą popularność i sympatię widzów. Ale tak by się nie stało, gdyby film nie
był tak dobry. Tu wszystko ze sobą „zagrało”.
Ana Gran: Podobno z pewną
niechęcią podeszła Pani do roli Niny. Dlaczego?
Grażyna Barszczewska: Kiedy otrzymałam tę propozycję, byłam na
etapie grania trudniejszych ról. Zawsze interesowały mnie postacie odbiegające
od takich, nazwałabym, dekoracyjnych. Chciałam i grałam już role wyraziste:
komediowe, dramatyczne, w każdym razie bardzo charakterystyczne. A tu
propozycja takiej słodkiej amantki Ninuś ! Na pierwszym spotkaniu powiedziałam
reżyserowi, że scenariusz bardzo mi się podoba i chętnie zagram w tej
produkcji, ale nie tę mdłą Ninę, tylko
jakąś mniejszą rolę, czy nawet epizod, za to bardziej krwisty. I usłyszałam:
"Ale pani nie jest taką mdłą amantką, pani jest amantką z pieprzem!"
I tak zostałam Niną, a po latach... nie żałuję!
Ana Gran: Zagrała Pani także
wiele wspaniałych ról w Teatrze Telewizji…
Grażyna Barszczewska: Rzeczywiście sporo. Niestety, Teatr Telewizji
został zniszczony wiele lat temu. Przez lata emisje spektakli telewizyjnych miały
w sobie coś odświętnego. Ludzie tłumnie zasiadali przed odbiornikami i
dosłownie chłonęli. Zresztą były także inne, wspaniałe programy kulturalne, jak
Kobra, czy Teatr Młodego Widza, widowiska poetyckie, muzyczne...i nie były
przeznaczone wyłącznie dla garstki inteligentów. I za to, co się stało, nie
można obarczać tylko tej czy innej opcji politycznej. Często są to indywidualne
decyzje takiego czy innego dyrektora... A rozrywka?! Czy
gdyby dzisiaj pokazać szerokiej telewizyjnej publiczności "Kabaret
Starszych Panów", to myśli Pani, że przeciętny widz, wychowany na rechocie
i niewybrednym chamskim żarcie, zrozumiałby te niuanse, tę groteskę, tę smaczną
zabawę "nie wprost”, tę formę? A przecież to nie była wówczas rozrywka
przeznaczona tylko dla intelektualnej elity…
Ana Gran: Dochodzimy do
smutnego wniosku, Pani Grażyno….
Grażyna Barszczewska: No cóż...obniżamy, obniżamy tę poprzeczkę kultury. Przecież ci, którzy
decydują o telewizji, świadomie godzą się na tak zwane "pasma
wstydu"...i coraz mniej mamy kultury w kulturze.
Ana Gran: Jak wyobraża sobie
Pani przyszłość teatru w kontekście pandemii? Słyszy się głosy, że teatr nie
będzie już nigdy taki sam… ale przecież publiczność tęskni!
Grażyna Barszczewska: Od początku pandemii wiele teatrów uprawiało
działalność online, co było swoistym ukłonem w stosunku do publiczności. Teraz
wróciliśmy do pewnego, trzeba zaznaczyć tylko do pewnego rodzaju normalności, to znaczy do
grania na żywo. Właśnie jestem tuż po premierze znakomitej sztuki Edwarda Albee’go
Trzy wysokie kobiety, za którą zasłużenie zresztą dostał nagrodę
Pullitzera. Rola ogromna, satysfakcjonująca, pracowaliśmy intensywnie prawie
trzy miesiące i... gramy dla 1/3 widowni...a przed marcem tego roku widownia
była wypełniona po brzegi. Oczywiście absolutnie rozumiem obawy widzów, którzy
unikają jakichkolwiek zgromadzeń, ale
także czujemy ogromną wdzięczność
dla tych, którzy przychodzą i niezwykle serdecznie nas oklaskują. Wstyd byłoby
narzekać , bo gramy ! - chociaż tych kilka przedstawień w miesiącu. Przecież
wiele osób spoza naszej branży, a także wielu moich kolegów: aktorów, muzyków,
filmowców, jest w sytuacji ekstremalnie trudnej. Ta publiczność, która teraz
przychodzi do teatru stosuje się do wszystkich obowiązujących obostrzeń
sanitarnych. Każdy widz jest mierzony, ważony, prześwietlany, spryskiwany -
jak sobie żartobliwie mówię. Publiczność
siedzi w odpowiednich odstępach, w maseczkach, a teatr po każdym przedstawieniu
jest dezynfekowany i ozonowany. Szczerze mówiąc, nie słyszałam o przypadku,
żeby ktoś zaraził się w teatrze oglądając przedstawienie. A na weselach, w
sklepach, kościołach, autobusach, szkołach? Wie Pani, zastanawiam się, przy
całej świadomości tego, co dotknęło cały świat, to czy jednak wymierzenie tych
„kolców jeża” w teatr, w kulturę, ma jakiś sens, jakiś cel, którego przeciętny
obywatel nawet się nie domyśla ?
Ale teatr przetrwa. Musi przetrwać. I będziemy
czekać na widzów, którzy tłumnie "rzucą się do teatru" spragnieni
sztuki, emocji, przeżywania wspólnie tego, czego im nie da ekran komputera czy
telewizora. Spotkania z drugim żywym
człowiekiem, z aktorem. To wartość nie do przecenienia. Potrzebna zarówno
aktorowi, jak i widzowi.